The Book of Mormon - musical twórców South Parku - recenzja i przemyślenia w kontekście powieści "Apokryf Juliana"



Udało mi się w końcu obejrzeć musical Treya Parkera, Matta Stone'a i Roberta Lopeza pt. "The Book of Mormon" - Księga Mormona. Trey i Matt byli nominowani do Oscara za piosenki z pełnometrażowego filmu South Park, także w wielu odcinkach serialu pojawiało się sporo świetnych utworów. Ich pierwszy musical powstał już w 1993 roku, był to "Cannibal the musical", niezależny, niskobudżetowy film o Alfredzie Packerze, poszukiwaczu złota oskarżonym o kanibalizm. Wykształcony muzycznie Trey Parker posiada ogromny talent do tworzenia przekomicznych piosenek. Wraz z Mattem grali w zespole DVDA, ich największym hitem był kawałek "Now you're a man" - o tym, że o męskości mężczyzn stanowią przede wszystkim... "cycki".


The Book of Mormon jest już grany nieprzerwanie od 7 lat na Broadway'u i West Endzie (a od paru lat także poza Ameryką), zarobił już ponad pół miliarda dolarów, otrzymał nagrodę Grammy i liczne nagrody Tony. Sukces, jaki przedstawienie osiągnęło, jest w pełni zasłużony. Żarty, jakie wszyscy znamy z South Parku, są w "The Book of Mormon" równie błyskotliwe i olśniewające, co w najlepszych odcinkach serialu. Należy być przygotowanym na skatologiczny i szalony, chory i przegięty humor. W wersji, jaką widziałem (oryginalna obsada z Broadwayu), wystąpili Andrew Rannells jako Elder Price, Josh Gad jako Elder Cunningham i Nikki M. James jako Nabulungi (na zdjęciu).








Wszyscy aktorzy są znakomici w swoich rolach, piosenki i teksty nie tylko bawią, ale także dają do myślenia i wzruszają. Przekaz zawarty w przedstawieniu prowokuje do refleksji na temat człowieka, religii i ogromnej ludzkiej potrzeby by bajdurzyć, fabularyzować, ufikcyjniać rzeczywistość. Straszliwa naiwność, głupota ludzka i ogromne cierpienie generowane przez świat, w jakim żyjemy, sprawiają, że jakkolwiek Richard Dawkins by się nie produkował w swej ważnej, potrzebnej (choć z drugiej strony też... naiwnej i w pewnym sensie, tak, głupiej) książce "Bóg Urojony", religii (i fikcji: groźnych i niegroźnych) wykorzenić się z ludzkości nie da.



Oglądając "Księgę Mormonów" ma się wrażenie, że całe szczęście, gdyż musical skupia się na pozytywnym aspekcie religii, dającej nadzieję ludziom i pozwalającej bajać i bujać w obłąkach, tworzyć niestworzone historie o "miejscu, w którym nie ma zła", co jest po prostu wielką potrzebą ludzką, czymś, co stale domaga się ekspresji. Jest to obłąkanym szaleństwem ludzi, ale ma to swój urok i jest to po prostu bardzo prawdziwe. Wystarczy posłuchać nieprawdopodobnie komicznej i bardzo wzruszającej w tym samym momencie piosenki  Sal Tlay Ka Siti


Sztuka mówi także o ego charyzmatyków i fanatyków, misjonarzy i proroków, które stoi za wieloma ich poczynaniami i całkowicie ich zaślepia. To właśnie przez ego nie są w stanie zobaczyć swojej śmieszności i tego, jak się sami oszukują, podobnie jak wszystkich innych równie łatwowiernych i "wierzących" ludzi, którzy staną się ich wyznawcami. Joseph Smith miał swoją armię, brał udział w  walkach, zrobił dużo zamieszania, w końcu został zamordowany. Stworzył jednak w XIX wieku nową religię, która po dziś dzień wysyła w świat nowe pokolenia misjonarzy głoszących jego proroctwo. Już w pierwszej scenie musicalu widzimy młodych Mormonów w akcji (piosenka "Hello"), przygotowujących się do przyszłych misji, a całą historię Smitha twórcy South Parku streszczają w utworze "All-American". To, co w życiorysie Smitha mogłoby przypomnieć nam chociażby o biografii Mahometa i skojarzyć nam się z czymś bardziej złowrogim, w musicalu przedstawione jest z dużą empatią i ciepłem, a czyny szalonego homo religiosus mogą być usprawiedliwione w obliczu świata porażającego swym złem, cierpieniem i nieprzeniknionym mrokiem. Absurdalności świata równać się mogą tylko nieprawdopodobne opowieści Josepha Smitha o Jezusie w Stanach, plemieniu starożytnych Izraelitów, jacy rzekomo przypłynęli do Ameryki jeszcze przed Chrystusem, a także o "odkopanych złotych tablicach, których Joseph Smith nie mógł nikomu pokazać, a miał je jedynie przepisać już przetłumaczone na normalny papier, a nawet jeśli przez to ludzie mogą nie uwierzyć, że tablice istnieją naprawdę, to... widocznie Bóg tak chciał".


Ową pochwałę "bajdurzenia" potwierdza jeden z mormońskich misjonarzy, Arnold Cunningham, który jest otyłym adeptem religii mormońskiej z kompletnie innej beczki, nerdem i dziwakiem, który nawet nigdy nie przeczytał nudnego świętego tekstu swej religii. Przeznaczone są mu zupełnie nowe, "NIEWIARYGODNE" osiągnięcia, nieco wykraczające poza samą "Księgę Mormonów", gdyż chłopak także posiada niezwykły talent do... "wymyślania"...


Aby jednak religijne bajdurzenie rezonowało z ludźmi, musi mieć ono w sobie cząstkę prawdy i odnosić się jakoś do rzeczywistości. Carl Gustav Jung potwierdziłby ową potrzebę przynależną człowiekowi, która sprowadza się do nieuśmiercania głosu własnej nieświadomości, do szacunku i refleksji nad religijnymi symbolami i archetypami, które wciąż mówią wiele prawdy o nas i są w nas żywe. Człowiek nie jest w całości istotą racjonalną, wręcz należałoby powiedzieć, że w przeważającej mierze ludzie są irracjonalni. I chwała ludziom za to, nawet jeśli człowiek, tak jak "Mormon wierzy we wszystko!" ("Mormon just believes"). Lud afrykański, który "łyka" historię Arnolda o Brighamie "Łechtaczce-na-buzi" Youngu i Josephie Smith'ie z jego magiczną żabą-do-jebania uzdrawiającą z Aids, Bogu, który nakazuje się ludziom pierdolić itd. jest dużo zabawniejszy i bardziej uroczy niż stronnictwo naukowców w naszym świecie (reprezentowane przez Dawkinsa w odcinku South Parku "Go God go!"), Pozbawieni zdrowego rozsądku i normalnego, ludzkiego podejścia naukowcy bywają autystycznymi nihilistami wzbraniającymi się przed myśleniem o duchowości, bo ta nie mieści się w "naukowym paradygmacie". Przyznam, że nie wiem czasem czy należy bardziej bać się religijnych fanatyków, czy naukowców w służbie racjonalnego świata zachodu białego człowieka, kapitalizmu i coraz bardziej zagrażającej światu, coraz bardziej rozpanoszonej cywilizacji, która pozostawia po sobie wyspy śmieci wielkości połowy kontynentu dryfujące po oceanie i zagładę kolejnych gatunków zwierząt. Świat nauki wcale nie jest bardziej racjonalny niż świat religii, choć oba światy w połączeniu potrafią stworzyć prawdziwą mieszankę wybuchową. Ale o tym spektakl twórców South Parku już nie opowiada.


Podobnym dziełem O BAJDURZENIU jak musical "The Book of Mormon" jest także powieść "Apokryf Juliana". Umysł Juliana, niczym umysł człowieka religijnego, także z pozornie bliskiej, znanej, zwyczajnej rzeczywistości, tworzy pewną zaskakującą mitologię, ale w kontrze do martwych, skostniałych, lub ogłupiających bajdurzeń religijnych szczególnie współczesnych, w całej wolności i otwartości, żywotności bajdurzenia religijnego prywatnego, wolnego, odnoszącego się do żywotnych korzeni światowego bajdurzenia religijnego od tysiącleci. Myślę, że powieść "Apokryf Juliana" ukazuje właśnie w prywatnym wymiarze mitologizowanie rzeczywistości, tworzenie się jakby religii z całym jej bajdurzeniem mitycznym (w którym jednak można znaleźć dużo prawd psychologicznych, egzystencjalnych, moralnych, może nawet metafizycznych przebłysków różnych prawd, w które możesz wierzyć etc. jak w każdej religii - tak jak Jung to widział - i jak w każdej fikcji i w całej sztuce, o czym mówi właśnie musical "Book of Mormon" twórców South Parku, gdzie na końcu bohater tworzy nową księgę: Book of Arnold, na podstawie własnych już przeżyć i zmyślań, i dzieł kultury masowej takich jak "Star Wars", "Władca Pierścieni", Biblii etc.. Tworzy fikcję, dzięki której da się żyć, tak jak Julian w swoim "Apokryfie Juliana", który mógłby się też nazywać np. Księga Juliana i byłoby to tym samym. Wszak jak powiedział niemiecki teolog i filozof Friedrich Schleiermacher (1768-1834) w "Mowach o religii": "Nie ten ma religie, kto wierzy w jakieś pismo święte, lecz ten, który nie potrzebuje żadnego, a sam mógłby jakieś stworzyć." ;)


Traumy Juliana zostają uzewnętrznione. Rodzinne i ludzkie konflikty stają się kosmicznymi. Zostają przez niego przepracowane na kartach książki. Rozwód jego rodziców staje się kosmologicznym Wielkim Rozwodem u początków świata, który dał początek ludziom na ziemi. Nawet jeśli Julian powiedział: "I nie, nie zamierzam na razie zakładać nowej religii (choć każdy prorok przychodził na świat z bestsellerową książką: Jezus, Mahomet, Joseph Smith...)", widać wyraźnie żywotność w jego "księdze" owej "fantazji sięgającej źródła potrzeb, z których biorą się może wszelkie ludzkie tęsknoty będące u korzeni wiary i religii od tysiącleci". Poznanie przez niego Ajin, egzotycznej studentki z dalekiego kraju, skrywającej podobnie jak on bolesne sekrety z przeszłości, było wyzwoleniem dla niego jak i dla niej całości stłumionych przez nich treści i konfliktów, jakie w nich się kryły i jakie w sobie nosili. A ponieważ w każdym bajdurzeniu jest trochę prawdy, stało się potencjalnie zaczynem tekstu... nowej metafizycznej, ekologicznej, bliższej Ziemi i naturalnym cyklom religii, która uzmysłowiłaby ludziom, że "jesteśmy odpowiedzialni za życie, z którym jesteśmy połączeni dużo trwalszą więzią niż nam się wydaje".


Apokryf Juliana - EMPIK - zamów powieść

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Niezwykle wpływowy film OPĘTANIE Andrzeja Żuławskiego i potęga inspiracji

"Apokryf Juliana" Recenzja powieści Krzysztofa Bernasia autorstwa Leszka Bugajskiego (7/18 Czwarty Wymiar)